piątek, 29 sierpnia 2014

decem et octo #

ich dwóch... i ona.



Rozdział 7
„Brother”
-Jak to nie macie takiego rozmiaru? To co, nagle wszystkim Francuzom stopy porosły do rozmiaru 111?
Miałam świadomość, że krzyczę jak idiotka, ściągając na siebie uwagę przechodniów, gdy równie dobrze mogłam dogadać się z gościem na spokojnie, ale po półtorej godziny, czyli odkąd tylko przyjechałam do klubu, biegania, szukania wizażystom odpowiedniego miejsca z dobrym oświetleniem, denerwowania się, że zaproszeni na tę część sesji goście się nie zjawią, znoszenia śmiechu właściciela lokalu, kiedy musiałam iść i poprosić go, żeby jeden ze zbyt „przyjaznych” kelnerów zaprzestał prób wylania na moje piersi któregokolwiek z zamówionych drinków, Fleur doznała oświecenia, że kiedy się poznali, jednym z elementów Laiderowego stroju rockowego chłopca były czerwone Chuck’i Taylor’y, bo to je zobaczyła pierwsze (nie pytajcie, dlaczego patrzyła na jego stopy, bo nie mam zielonego pojęcia; może dlatego, że były takie wielkie; zresztą, dłonie też miał ogromne; oczywiście wcale nie nasuwało mi to na myśl wniosku, że  inne członki również na tak mounteverestycznych rozmiarów, wcale). Był to szczegół tak zniewalająco znaczący, że musiałam pójść i wyjaśnić, dlaczegóż to zmora mojej egzystencji owych converse’ów na nogach nie ma.
W tym celu zmuszona byłam obejść całą główną salę, która była naprawdę imponujących rozmiarów elipsą, z długim barem po jednej stronie, balkonami i lożami VIPowskimi po drugiej i sceną wielką jak stadion piłkarski, wszystko utrzymane w stylu hybrydy XX-wiecznego burdelu i „Moulin Rouge”, a Laid, jak na złość, zapadł się pod ziemię i mimo, że w klubie kręciła się około setka osób mojej ekipy i pracowników, to nikt go nie widział.
Znużona i zirytowana, przysiadłam na końcu sceny, na którą dostałam się tylko i wyłącznie dzięki temu, że opanowałam skoki na duże wysokości, bo schodków nie znalazłam.
Siedząc tam, usłyszałam podejrzane odgłosy dochodzące zza ciężkiej, bordowej kurtyny, więc, nie zastanawiając się długo, ruszyłam tyłek, żeby to sprawdzić.

1 rozmiar buta 46


I zgadnijcie, kogo znalazłam.
Oczywiście, szanownego Pana MacLennan’a, który w towarzystwie kilku kolesi, którzy chyba byli kapelą mającą grać wieczorem, pił sobie Jack’a Daniels’a, beztrosko siedząc na podłodze, na której znajdowały się pewnie miliony kurzowych odcisków butów, które zapewne wręcz idealnie odbiły się na jego wbitym w czarne, poprzecierane Levi’sy tyłku (chyba nie muszę dodawać, że był już po charakteryzacji i miał pozować, wyglądając jak w tej chwili? Nie muszę? Świetnie.)
Stałam w przejściu kilka sekund, odliczając w głowie od 20 do 0, mając nadzieję, że się uspokoję.
Skończyło się na tym, że wkurwiłam się również na te cyferki.
A potem przystąpiłam do akcji, spuszczając moją wewnętrzna sukę z łańcucha, czego nie robiłam już od kilku dobrych miesięcy, przez co można było się nabrać na moją powłokę grzecznej dziewczynki.
Pff, hello? Nie byłam grzeczna.
- MacLennan! – szczeknęłam, zwracając na siebie uwagę sześciu lekko podpitych facetów i poczułam istną falę testosteronu skierowaną w moją stronę. Czułam na sobie dotyk ich spojrzeń. Z tym, że pięć z nich po kilku sekundach zapewne rozebrało mnie z ciuchów (albo przynajmniej takie miałam wrażenie; wpadłam na to, kiedy jeden z kolesi w sugestywny sposób oblizał usta, bleh;), natomiast jedno…
Auć.
Moja suka warknęła we mnie, odpowiadając na wyzwanie rzucane przez jego niebieskie oczy.
- Malinowski… - jego głos brzmiał tak, jak wyobrażałam sobie, że mogłyby brzmieć takie rzeczy jak biała czekolada, gdyby miały głos; oszałamia-kurwa-jąco. - Zaczęłaś tak za mną latać, że mam wrażenie, że uzależniłaś się od mojego widoku.
Skomentował to krótki i chrapliwy wybuch śmiechu reszty towarzystwa, ponieważ, cóż, zapewne tacy faceci jak oni, a muszę przyznać, że poza Oblizującym Się Gościem, żaden z nich nie wyglądał jakoś strasznie gorzej od Laider’a (choć, tfu, nienawidzę tego przyznawać, żaden nie wyglądał też tak dobrze jak on, w jeansach, czarnej podkoszulce, z flanelową koszulką owiniętą wokół wąskich bioder i tym artystycznym pieprz-mnie bałaganem na głowie), byli przyzwyczajeni do traktowania kobiet jako istot podrzędnych, żyjących, by padać im do stóp i wzdychać z uwielbieniem.
„Cóż” – powiedziałam spojrzeniem każdemu  z osobna i wszystkim razem. – „Trafiliście na złą osobę, skarbeczki.”
A później mój ciskający gromy wzrok skupił się na tym jednym i jedynym.
- Nie będę nawet komentować, jak bardzo rani moje oczy patrzenie na Ciebie tak długo – bip, biiip, kłamstwo. Pieprzyć to. – Ale tak się składa, że radziłabym Ci przestać szczekać, bo mogę Ci narobić niemałych problemów. Albo Twojej drogiej narzeczonej. Chyba nie chciałbyś, żeby sesja została odwołana dlatego, że nie wiedziałeś, kiedy się zamknąć?
Szczerze? Blefowałam. Koniec końców to on był jako takim zleceniodawcą, co znaczyło, że ma nade mną władzę. Ale z drugiej strony, jako nadzorcy całego tego chaosu, należał mi się szefowski szacunek od każdego pracującego w ekipie, co wujek oznajmił wszystkim oficjalnie, a dotyczyło to również Laider’a.
Albo to, albo stwierdził, że jestem naprawdę szaloną zdzirą, bo prychnął.
- Nie wiedziałem, że Poleczka może być taka sprytna. Wygrałaś – oznajmił, tym razem przy akompaniamencie szyderczych wyć kolegów i uniósł ręce w poddańczym geście. Moje wargi wykrzywił uśmieszek triumfu.
- Przyszłam tutaj tylko dlatego, że dowiedziałam się, że pamiętnego dnia poznania miałeś na sobie czerwone converse’y. A dziś masz czarne. Według Fleur to nie do przyjęcia i pyta, dlaczego, do cholery, nie masz tych pieprzonych butów na sobie.
Wyszczerzył zęby, chociaż nie wydawało mi się, żebym powiedziała coś śmiesznego.
- To niemożliwe.
 Zamrugałam kilka razy, zapewne wyglądając przy tym na upośledzoną umysłowo.
- Słucham?
- Fleur na pewno tak nie powiedziała. Ona nie klnie.
Po tym jakże ulepszającym świat oświadczeniu wypuściłam z siebie drżący oddech, podeszłam do krzesełka, na którym stała whiskey, pociągnęłam łyk z gwinta i powiedziałam, robiąc przerwy między wyrazami, lub nawet sylabizując:
- Gówno. Mnie. Obchodzą. Pierdolone. Nawyki. Fleur. Powiedziała, że masz mieć czerwone trampki, więc je kurwa będziesz miał, choćbym miała je sprowadzić z Chin! Bo ta sesja obchodzi najwidoczniej tylko ją i to ona jest osobą, która ma jaja w waszym pieprzonym związku! – wzięłam kolejny oddech, żeby oczyścić gardło z chrypki. – Masz kwadrans, żeby wizażyści i styliści jeszcze raz Cię ogarnęli. Ja załatwię te kretyńskie trampki.
Z tym oświadczeniem na ustach, nie zwracając już na nic uwagi, odmówiłam się i skierowałam do wyjścia.
W przejściu usłyszałam jeszcze głos jednego  z muzyków:
- Cholera, lubię takie dominujące laski. Mam przez nią wzwód.
Z mimowolnym uśmiechem na ustach dopisałam sobie kolejny mentalny punkt w walce Roza versus Laider, zeskoczyłam ze sceny i wyszłam przed klub, mając nadzieję, że będzie tam więcej spokoju niż w środku.
Po drodze zahaczyłam jeszcze o garderobę łamane na pokój stylistów, żeby dowiedzieć się, jaki rozmiar buta nosi pomiot diabła.
Wygooglowałam szybko numer najbliższego sklepu z obuwiem i zadzwoniłam. Potem musiałam zadzwonić do kolejnego, następnego i jeszcze trzech, i tym oto sposobem skończyłam krzycząc na Bogu ducha winnego sprzedawcę, który poinformował mnie, że w ich sklepie również nie mają czerwonych Taylor’ów w tak dużym rozmiarze.
Pieprzony wielkostopy.  Czy on robi te buty na zamówienie?
Została mi ostatnia opcja.
Szybko znalazłam numer i nacisnęłam zieloną słuchawkę.
- Tak, Roza?
- Wujku, mam problem – powiedziałam i wyjaśniłam mu całą sytuację, pomijając epizod za sceną.
- Ok, skarbie, załatwię to. Będę za jakieś 20 minut.
- Jasne, dzięki.
Potem wujek zapytał mnie, czy pod jego nieobecność wszystkie przygotowania idą bez problemów, czy daję radę i czy sprzęt już dotarł.
Odpowiedziałam, że wszystko dla niego jest już rozstawione, Fleur jest już prawie gotowa, Laider, poza butami, również, podobnie reszta ekipy i że czekamy tylko na znajomych narzeczonych i na niego.
- Moja zdolna dziewczynka. Wiedziałem, że dasz sobie radę.
Westchnęłam. Miło było słyszeć słowa, których ojciec tak bardzo mi skąpił. Moje serce mimowolnie potknęło się na wspomnienie o rodzicach. Nie miałam jednak czasu na rozczulanie się nad sobą.
- Dzięki, wujku. Muszę lecieć. Widzimy się niedługo.
- Pewnie, na razie.
- Pa.
Nacisnęłam przycisk kończący połączenie i stanęłam na chodniku, twarzą do wejścia, zwieszając ramiona.
Nie spodziewałam się, że ta praca będzie aż tak wyczerpująca. Trzymałam jednak pieczę nad grupą kilkudziesięciu osób, którzy, mimo, że zorganizowani i dotarci ze sobą, biegali do mnie z różnego rodzaju pytaniami, skargami i zadaniami, musząc uzyskać ode mnie zgodę prawie na wszystko. Do tej pory to wujek był tym stojącym na czele. Jednak, kiedy przyjął mnie do pracy, przejęłam jego funkcję i wcale nie dziwię się, że oddał ją tak chętnie, skupiając się wyłącznie na zdjęciach.
Po raz kolejny zdumiałam się w duchu, jak dużo Fleur (widzieliście przecież „zaangażowanie” jej chłopaka) poświęca czasu, energii i pieniędzy wyłącznie na to, by na starość mieć pamiątkę po życiu, którego i tak doświadczy i po facecie, przy boku którego chce umrzeć.
Mimo, że w pewien sposób było to słodkie i romantyczne, dla mnie była to jednocześnie gruba przesada.
Ale co ja, małomiasteczkowa dziewczyna, mogłam wiedzieć o życiu uznanych osobistości?
Poza tym, dzięki temu miałam naprawdę niewyobrażalnie dobre zarobki jak na kogoś, kto dopiero skończył liceum.
Westchnęłam, próbując odegnać od siebie te myśli, po czym zrobiłam komórką zdjęcie frontowej ściany klubu, z ogromnym, czerwonym i błyszczącym napisem „Septième ciel2  na niej, żeby móc wysłać mojej cierpiącej z powodu braku informacji przyjaciółce fotorelację z mojej nowej pracy i nowego życia.
2 septième ciel – (fr.) siódme niebo;


Znów siedziałam na scenie, tym razem z telefonem w dłoni, którego używałam jako notatnika. Mój palec przesuwał się po kolejnych wypisanych punktach:
1.      Fleur – jest;
2.      Diabelskie nasienie – jest;
3.      Czerwone Taylor’y – są;
4.      Wujek – jest;
5.      Klub wyglądający na odpowiednio użytkowany – jest;
6.      Sztuczny tłum – jest;
7.      Kapela (dla lepszego klimatu podczas sesji) – jest;
8.      Melisa dla mnie – jest;
9.      BFF alias Bianca – jest;
10.  Wszyscy zaproszeni goście – brak;
Cóż, w punkcie dziesiątym mogłam napisać „zrobione w 99%”. A to dlatego, że prawie wszyscy znajomi, których Perfekcyjna Parka (w myślach nazywałam ich „Peppa”; wiecie, jak ta świnka z bajki?... Nieważne…3) chciała widzieć dzisiejszego wieczoru, czyli łącznie około 30 osób, się pojawili. Prawie wszyscy, ponieważ, kiedy myślałam, że już wszystko gotowe i możemy zaczynać, poinformowano mnie, że brakuje faceta, którego Laider nazywa swoim bratem (byłam przekonana, że nie miał rodzeństwa) i musieliśmy na owego Kopciuszka czekać.
Właśnie dlatego potrzebowałam melisy.

3 heh, znacie ją? jestem dziwna chyba ;___; ale dodać blond włosy i wychodzi Fleur hueheuehueh / wgl to chodzi o to, że pierwsze dwie litery z obu wyrazów tworzą taki zbitek: Pepa; dodajesz jedno „p” i voila!


I dlatego też potrzebowałam Bianci – żeby wypić napar, a nie cisnąć go w twarz pewnego Brytyjczyka.
Ugh.
Ten facet podnosił mi ciśnienie jak nikt inny. I chociaż już kilka razy zastanawiałam się, czemu tak na niego reaguję, to wciąż nie wymyśliłam satysfakcjonującej odpowiedzi.
Wpadłam więc do pomieszczenia, gdzie Bianca i kilka innych dziewczyn pilnowały makijażu modeli i zapytałam ją o to.
Usłyszałam rozsądnie brzmiącą odpowiedź, że to z powodu nadmiaru stresu. Nagle spadła na mnie duża odpowiedzialność i rozładowywałam się na Laidzie.
Kaśka, do której zadzwoniłam natychmiast po tym, jak wyszłam od Bianci i po przeprowadzeniu z nią co-jest-ze-mną-nie-tak rozmowy, stwierdziła, że to dlatego, że jest tak seksowny (tak, zdążyła go już wygooglować, jakiś milion razy), a ja nie mogłam go zaliczyć.
Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, która z nich była bliżej prawdy.
Z tych cudownych jak spleśniałe naleśniki rozmyślań wyrwał mnie hałas, wywołany zamieszaniem przy wejściu.
Natychmiast poderwałam tyłek i pobiegłam, lub też przecisnęłam się slalomem, przez tłum ludzi, aby sprawdzić, czy moje modły zostały wysłuchane i ostatni z gości właśnie dotarł.
I w rzeczy samej, dotarł.
A ja tak się na niego zagapiłam, że potknęłam się o stopę jednej z przyjaciółek Fleur i przed runięciem jak długa uratowało mnie gorączkowe młócenie ramionami, które oczywiście zwróciło uwagę każdego, kto miał mnie w zasięgu wzroku, w tym Laid’a i jego towarzysza. Oczywiście nikt nie zawiódł i wszyscy parsknęli śmiechem. Jeden koleś nawet wypuścił nosem colę, którą pił.
Powiem tylko tyle: nie była to rzecz, której chcielibyście doświadczyć, a już stanowczo nie wtedy, kiedy wokół was stały ludzkie wersje bogów olimpijskich.
Oh, chyba wcześniej zapomniałam dodać, że przyjaciółmi Peppy byli sami modele, aktorzy, piosenkarze, sportowcy i inni celebryci, z zaledwie garstką „normalnych” osób, a wszyscy wyglądali jakby dopiero zeszli z czerwonego dywanu.
 I nagle ja, prawie rozkładam się na parkiecie w mojej dziwnej koszulce za 15 złotych.
Moment życia.
Chciałam się ewakuować w trybie natychmiastowym, nie chcąc pozwolić mojej dumie na zbyt wielkie cierpienie, kiedy usłyszałam głos, którego nie mogłam pomylić z innym dźwiękiem. Zapewne będzie się on pojawiał w moich koszmarach w wieku 70 lat.
- Malinowski!
Cholera, cholera, cholera.
Czy ja naprawdę myślałam, że on mi odpuści? Po tym, jak upokorzyłam go wcześniej przy innych facetach?
Zacisnęłam dłonie w pięści, prawie przebijając paznokciami skórę do krwi i wymusiłam uśmiech, z wyprostowanymi plecami ruszając przed siebie, choć Bóg wie, że to była taka sama przyjemność, jakby mordowali szczeniaczki na moich oczach.
- MacLennan… - przywitałam się, czując, jak jego oczy śmieją się ze mnie, choć uśmiech formujący jego usta był całkowicie uprzejmy, jakbym go nie znała, pomyślałabym, że wręcz przyjazny.
- Stary – zwrócił się do przyjaciela.-  To jest właśnie moja szefowa, mózg całego tego przedstawienia wymyślonego przez moją narzeczoną i kobieta, która bardzo lubi władzę wynikającą z bycia… - rzucił na mnie okiem i przysięgam na wszystko, co chcecie, że widziałam diabelskie płomyczki tańczące w jego lodowych tęczówkach. - … nade mną.
Obaj mężczyźni roześmiali się, a ja przygryzłam wnętrze policzka, nakazując sobie spokój. Przecież nie tylko on wiedział, jak używać języka.
- Z całą pewnością taki obrót spraw Ci pasuje, jestem pewna, że przyzwyczaiłeś się do bycia na dole. Tak jak mówiłam, wszyscy wiedzą, kto ma prawdziwe jaja w Twoim związku – palnęłam, unosząc brew i krzyżując ręce na piersiach, przez co niechcący ściągnęłam w to miejsce wzrok obu facetów. Momentalnie opuściłam ramiona i odchrząknęłam.
- Już wiem, dlaczego tak bardzo chciałeś, żebym ją poznał, bracie. Chyba nigdy nie trafiliśmy na nikogo, kto potrafiłby tak skutecznie zamknąć Twoje pieprzone usta – zaśmiał się czarnowłosy, waląc Laider’a pięścią w biceps.
Miałam nadzieję, że to było mocne uderzenie.
Uśmiechnęłam się słodko. Koleś był uroczy, ze swoim chłopięcym uśmiechem, bałaganem na głowie i moczącym-majtki akcentem, który brzmiał na hiszpański, albo coś w tym stylu. Miał wygląd miliona dolców i dałabym sobie rękę uciąć, że podobnie jak Laid, był modelem.
Stwierdziłam więc, że warto się postarać.
Tryb „Miła Roza” – uruchomiony.
- Dziękuję, że mnie doceniasz. Ludzie stąd zwykle patrzą na mnie dziwnie, kiedy pyskuję do Perfekcyjnego Chłopca. Może się boją, że się rozpłacze… - ironizowałam. Nie wińcie mnie! Czy to dziwne, że chciałam zatrzeć niezgrabne pierwsze wrażenie i wypaść lepiej w oczach tego boga o hebanowych włosach?
Zanim jednak on zdążył odpowiedzieć, wciął się Laid.
- A może zastanawiają się, jak daleko sięgnie cierpliwość tego „Perfekcyjnego Chłopca” – słyszałam te cudzysłowie w jego głosie, uwierzcie. – zanim Cię spierze i poprosi Leona, żeby Cię wykopał?
Kiedy to mówił, cała jego postawa się zmieniła.
Jego ramiona były sztywno wyprostowane, dłonie zaciskały się i rozluźniały, jakby tylko czekały, by dostać coś (w domyśle kogoś) do zgniecenia. Brodę miał uniesioną o kilka cali w górę, ściągnięte usta…
Ale najgorsze i najlepsze jednocześnie były jego oczy.
Same w sobie hipnotyzowały i każdy natychmiast zwracał na nie uwagę. Patrząc w nie czuło się, jakby prąd przebiegał po ciele. Tym razem były tak nieprzeniknione i tak blade, wręcz szare, że miałam ochotę, nie, nie ochotę, przymus, by cofnąć wszystko, co powiedziałam, przeprosić, sprawić, by to spojrzenie znów zapłonęło elektrycznym blaskiem.
Schyliłam nieco głowę i…
- Hej, chyba zrobiło się trochę za poważnie. Stary… - czarnowłosy położył dłoń na ramieniu Laider’a, który wciąż nie odrywał ode mnie wzroku. – Chłopie, zabierasz mi mój moment na zrobienie oszałamiającego wrażenia – powiedział zbolałym tonem obrażonego pięciolatka i zaśmiał się krótko. To przełamało zaklęcie między mną a Królem Śniegu.
Mężczyźni spojrzeli na siebie i wymienili uśmiechy.
- Racja, sorry, bracie. Pozwól, że Cię przedstawię. Mali…Ekhem… Rozalia – wykrztusił Laid, robiąc cuda z „r” w moim imieniu i wymawiając angielskie „o”, więc wyszło mu coś w stylu „Rrrhołzalia”. To był chyba powód, dla którego zawsze wołał mnie po nazwisku. – To jest Lirico Navarro del Moral, znany wszystkim jako Rico. Bracie, to jest Rozalia – znów to samo; walczyłam, żeby się nie zaśmiać. – Malinowski. Bratanica Leona. Nie wiem, jak mówią na nią przyjaciele, bo ciężko mnie do nich zaliczyć  -skwitował z krzywym uśmiechem, kiedy ja wymieniłam uścisk dłoni z Rico.
- Roza, Rosa, Rose… jak Ci wygodnie – powiedziałam, kiedy on przycisnął usta do wierzchu mojej dłoni. Były mięciutkie jak poduszeczki pod stopami kota i zostawiły wilgotny ślad na mojej skórze. Milutko. – A Ty nazywasz się liryczny i… moralny?4 – w liceum byłam dobra z hiszpańskiego i te słowa wydały mi się znajome, ale kilka miesięcy bez używania go i człowiek wychodzi z wprawy.
Podobnie było ze skończeniem z codziennymi treningami – moje ciało i tłuszczyk na brzuchu, udach i tyłku tylko to potwierdzały. Jeśli z czymś kończymy, to musimy liczyć się z konsekwencjami.
- Taak, właśnie dlatego używam nazwiska Rico Navarro, pozbywając się tych niezręcznych części – zaśmiał się. – Chociaż moje nazwisko to pikuś przy Twoim, co, bracie? – zapytał, szczerząc bielutkie zęby do Laider’a.
Uniosłam brew, nie łapiąc żartu. Co było nie tak z nazwiskiem Laid’a, poza tym, ze należało do Laid’a?
Konsternacja na mojej twarzy musiała być widoczna, ponieważ niebieskooki wygiął usta w kolejnym krzywym uśmiechu, których chyba miał cały arsenał i wzruszył ramionami.
- Wątpię, że ona zna irlandzki na tyle dobrze, żeby to zrozumieć – wyjaśnił, po czym obaj spojrzeli na mnie i to była moja kolej na wzruszenie ramionami.
- Szczerze mówiąc, nie znam po irlandzku ani słowa. Uczyłam się tylko angielskiego, hiszpańskiego i niemieckiego.
- Mówisz w trzech językach? – uniesione brwi Rico świadczyły o tym, pod jakim wrażeniem był.

4 lirico – (hiszp.) liryczny; moral – (hiszp..) moralny; kocham wymyślać takie nazwiska, zobaczycie jeszcze potem :D



- Mówię biegle tylko po angielsku i polsku, po hiszpańsku i niemiecku dogadam się, ale bardzo na siłę i raczej tylko podstawowe rozmówki.
- Czekaj… Po polsku? – wydawał się być zdziwiony i jego nos zmarszczył się w zdecydowanie słodki sposób. Zachichotałam na ten widok.
- Cóż, tak. Jestem Polką. Nie widać? – zapytałam drwiąco, wskazując na swoją koszulkę5.
Rico zaczął czytać napis nadrukowany na niej, kiedy Laid walnął go otwartą dłonią w tył głowy. Widać chłopcy lubili przemoc, naprawdę, naprawdę brutalną.
- Przecież nazywałem ją przy Tobie „Poleczką”. Kogo miałbym tak nazywać? Chinkę? – zarechotał, a Rico obrzucił go takim spojrzeniem, jakim ja wyobrażałam sobie, że obrzucam Fleur.
Byłam tak zaskoczona i oczarowana tym, w jak swobodny sposób zachowują się razem i zmuszona do ignorowania ich bolesnej wręcz atrakcyjności, żeby nie przegrzać mózgu, że nie zwróciłam uwagi na to, że Laid przyznał się do rozmawiania o mnie. Minus dla mnie.
- Pieprz się, irlandzki psie.
Laider zaszczekał w odpowiedzi, a ja ukryłam twarz w dłoniach.
A ja myślałam, że to ze mną jest coś nie tak. No bo, serio? Szczekanie? Koleś, który kilka minut wcześniej prawie zmusił mnie, bym przed nim uklękła, samym tylko spojrzeniem?
Chcąc odwrócić od tego moją uwagę, odezwałam się do Rico.
- W końcu nie powiedziałeś mi, co znaczy jego nazwisko – skinęłam głową w stronę Laid’a, któremu od razu zrzędła mina. Natomiast twarz Hiszpana rozjaśniła się w triumfie.
- Cóż, Laidy…
Zanim zdążył wypowiedzieć kolejne słowo, wybuchłam śmiechem tak głośnym, że oczywiście zaowocował zebraniem dziwnych spojrzeń nie tylko od moich rozmówców, ale też od osób stojących w pobliżu.

5 dla tych, którzy zapomnieli – Roza wciąż ma na sobie koszulkę z napisem „I’m Pole, what’s your superpower?” :)


- No co?
- Nazwałeś go panienką?6
Teraz Rico także się roześmiał.
- Nie, to było raczej jak Laidy z „i” pomiędzy „a” i „d”, chociaż strzelam, że panienka też byłaby dobra… - Laid pchnął go mocno w bok, nie pozwalając skończyć zdania.
Jak mówiłam, tyle, tyyyle przemocy.
- Pieprz się, hiszpańska suko – warknął, ale na jego ustach też błąkał się uśmiech. Najwidoczniej Rico był jedną z niewielu osób, które robiły z Laider’a człowieka, krusząc jego zwykłą powłokę Króla Śniegu.
A Lirico wciąż rechotał jak naćpany, trzymając się za brzuch.
Laider wywrócił na to oczami i zwrócił się do mnie.
- Dobra, w końcu i tak byś się dowiedziała. Po irlandzku MacLennan znaczy dosłownie syn kochanka i naprawdę chcę wierzyć, że Laider pochodzi od słowa láidir, co znaczy silny, a nie od laid, bo wtedy moi rodzice okazaliby się bardzo okrutni7.
- Znając Twoją mamę, to stanowczo chodzi o „laid”, stary. Wybacz, że niszczę Twoje złudzenia – prychnął Rico, z oczami czerwonymi od łez śmiechu.
Laider zachichotał.
- Pewnie masz rację.
- No, ale powiedz, Rosa – odezwał się do mnie Rico, decydując się na hiszpańską wersję mojego imienia. – Czy imię Laid nie brzmi lepiej niż Lirico?

6 chodzi o to, że lady (ang. pani, dama, w slangu: panienka) czyta się tak samo jak Laidy, co jest ksywką Laider’a wymyśloną przez Rico :)

 7 jak wspomniałam wcześniej, kocham wymyślać swoje nazwiska, więc, tak... Imię Laider powstało od słowa láidir, ale kiedy zaczęłam stosować zdrobnienie Laid, cóż.. chyba wszystkie się zgodzimy, że Laid jest dobry do tego, żeby go kłaść ( PS kłaść w slangu znaczy pieprzyć, hueh ♥); (ang. laid – forma przeszła czasownika lay – kłaść, położyć); natomiast MacLennan, jak zostało już wyjaśnione, pochodzi od irlandzkich słów „mac” (często zauważacie je w nazwiskach, prawda?) co znaczy dosłownie „syn” i „lennan”, czyli kochanek, ukochany;


 
I dodatkowo MacLennan niż Moral? Kurwa, przynajmniej wszyscy wiedzą, co z Ciebie za pojeb, bracie, a ja muszę się tłumaczyć, że ani nie jestem delikatny, ani romantyczny, a już tym bardziej nie moralny – mina Lirico wyrażała taki ból, smutek i przygnębienie z powodu tego, że jego przyjaciel miał bardziej sugestywne nazwisko, że razem z Laider’em parsknęliśmy śmiechem, nieświadomie przysuwając się do siebie.
Dopiero, kiedy zwróciliśmy się do siebie twarzami i dostrzegliśmy, jak mała odległość nas dzieli, dopiero wtedy dotarło do nas, że już od kilku minut rozmawiamy i śmiejemy się razem, nie próbując się zabić słowami.
To było… dziwne.
I odrobine niepokojące.
Zanim jednak zdążyłam pogrążyć się w zupełnie niezdrowych rozmyślaniach na ten temat, między nas weszła Fleur, przytulając się do boku swojego narzeczonego.
- Czy wy nie powinniście brać się do pracy, leniuchy? -  zapytała kokieteryjnie, chociaż nie mam pojęcia, kogo chciała kokietować.
Jednak, chcąc, nie chcąc, musiałam przyznać jej rację. Powinniśmy pracować.
Więc powiedziałam to głośno, starając się ponownie wejść w rolę szefowej.
- Wy idźcie do reszty, a ja zaprowadzę Lirico… – wymyśliłam sobie, że będę nazywać go pełnym imieniem; uwielbiałam denerwować ludzi. - … do charakteryzatorów, żeby szybko go ogarnęli i wkrótce zaczynamy.
Fleur skinęła głową, zgadzając się ze mną, o dziwo, bez żadnych dodatkowych sprzeciwów i zaczęła ciągnąć Laider’a za rękę w stronę, z której przyszła. Ten rzucił nam ostatnie spojrzenie i odszedł za nią.
Ja natomiast uśmiechnęłam się do Rico, ignorując dziwne uczucie kiełkujące w moim brzuchu. Wmówiłam sobie, że to tylko jakaś zgaga, albo coś. Odmówiłam zastanawiania się nad tym, co to naprawdę mogło być.
- Chodźmy zrobić Cię na bóstwo – powiedziałam w zamian.
Odpowiedział mi zniewalającym uśmiechem i sugestywnym uniesieniem brwi.
- Rób ze mną, co tylko chcesz, szefowo.
Zaśmiałam się i chwyciłam chłopaka za rękę, zdeterminowana, żeby wypchnąć z myśli miękczące-kolana spojrzenie, które otrzymałam od faceta, który w tym samym momencie trzymał dłoń swojej Królowej Śniegu.




Autor: Noctia "Nox" Suavis
Korekta: Blooooondi

niedziela, 27 lipca 2014

septemdecim #



I'll take care of you.





Rozdział 6
„A birthday story”

Sesja nad Sekwaną poszła zaskakująco szybko i obyła się bez większych komplikacji. No, może poza momentem, kiedy podczas jakiejś wyjątkowo wymyślnej pozy Fleur urwała paseczek trzymający jej szpilkę i but wpadł do rzeki. Wszyscy wybuchli śmiechem, ku jej rozpaczy.
Ku mojej rozpaczy, śmiech i szyderstwo Laider’a wywołały u mnie okropną dolegliwość miękkich kolan, więc uciekłam do Bianci, jednej z wizażystek.
Wybrałam ją, ponieważ była bezpiecznie ukryta w baraku, który stał praktycznie opustoszały, kiedy stylizowanie się skończyło, a poza tym była jedyną kobietą mniej więcej w moim wieku w ekipie, więc jakoś tak wyszło, że musiałyśmy się dogadać.
No i, chociaż tego nie przyznawałam, była dla mnie zastępstwem Kaśki. Nie chciałam sprowadzać jej do roli substytutu, ale one dwie miały ze sobą naprawdę dużo wspólnego, a ja strasznie tęskniłam za moją BFF, zwłaszcza w czasie, gdy byłam wystawiona na nieprzyjazne spojrzenia pewnej Francuzki.
Podsumowując, spędziłam z Biancą kilka godzin, rozmawiając o tym, jak dostała się ona do ekipy wujka i jak musiała walczyć z rodzicami, by pozwolili jej zamieszkać samej w Paryżu. Mówiłyśmy po prostu o wszystkim, dopóki około godziny dziewiątej nie zostałyśmy poinformowane, że pierwsza część sesji została zakończona sukcesem i że mamy przerwę do południa, a potem trzeba będzie pojechać do klubu, żeby przygotować go do aktu drugiego.
A jako że zostałam mianowana koordynatorem do spraw wszystkiego, musiałam tam być i pilnować, by ekipa wywiązywała się ze swoich zadań w stu procentach, żeby Perfekcyjna Parka miała odpowiednie warunki do pracy.
Z ręką na sercu mogę Wam powiedzieć, że ich szczęściem było danie nam przerwy na lunch, bo inaczej mogłabym zaserwować Blondynie takie warunki, że przestałaby jej się podobać zabawa w modelkę.
Znając poziom mojej frustracji możecie już sobie zapewne wyobrazić ulgę, jaką poczułam, kiedy weszłyśmy do miło wyglądającej knajpki, która dodatkowo pachniała rybami. I nie patrzcie tak dziwnie – byłam uzależniona od ryb, totalnie.
Tak więc, zajęłam miejsce przy oknie, z Biancą naprzeciwko mnie i zaczęłam doglądać kelnera, który na swoje szczęście pojawił się na tyle szybko, że nie musiałyśmy go pospieszać warknięciami naszych pustych brzuchów.
Cóż, jeśli mam być szczera, pomogło mu również to, że był słodki, dosłownie jak aniołek: włosy koloru kłosów pszenicy były rozczochrane i na tyle długie, że układały się wokół jego głowy w kształt aureoli. Piwne oczy, białe zęby i pieprzone dołeczki w policzkach. Dosłownie jak Alex Rider1.
Zerknęłam na Biancę, na której policzkach pojawiły się rumieńce, a biorąc pod uwagę czekoladowobrązowy kolor jej skóry, nie było to łatwe i zauważyłam, że nie kwapi się do złożenia zamówienia.
Przez jedna ponurą chwilę pomyślałam, że gdyby to była Kaśka, to blondyn już ściskałby w dłoni jej nabazgrany na serwetce numer telefonu.
Najwidoczniej jednak śmiałość w miejscach publicznych lub w obecności słodkich chłopaków, nie należała do cech Bianki. No cóż…
Strzeliłam oczyma ku kelnerowi, który z uprzejmym uśmiechem wciąż czekał na nasze zamówienie.
Podpatrzonym z filmów ruchem opuściłam nieco głowę, wykrzywiłam wargi w lekkim uśmiechu i zatrzepotałam rzęsami.
- Co nam Pan poleca?
Jego brwi uniosły się trochę, nie wiem, czy z powodu mojego akcentu, użycia angielskiego, czy trochę żałosnych prób flirtu. Co by to nie było, musiał odchrząknąć, zanim odpowiedział.
- Popisowym daniem szefa kuchni jest dorsz ze szpinakiem w sosie winnym, podawany z grzankami czosnkowymi.
Bianca zaczęła kaszleć na sposób, w jaki wymówił słowo „sos”. Uhu, ktoś tu miał zbereźne myśli.
Ja natomiast wciąż grałam.



1 Alex Rider – postać z filmu „Alex Rider: Misja Stormbreaker”, gdzie tytułową postać gra Alex Pettyfer (TeamAlex ♥ )



- Wyśmienicie, jeśli można odpisać od tego szpinak. Czy mogłabym?
- Oczywiście.
- Więc prosimy dwa razy – zerknęłam jeszcze na Biancę w celu potwierdzenia, które otrzymałam skinięciem głową, po czym pożegnałam kelnera uśmiechem, gdy zapewniał, że wróci jak najszybciej.
Kiedy odszedł, Bianca wybuchła śmiechem. Założyłam ręce na piersiach i spojrzałam na nią pytającym wzorkiem.
- Zachowujesz się, jakbyśmy grały w jakimś filmie klasy B.
Prychnęłam.
- Po prostu chciałam być uprzejma.
Uniosła na mnie brwi.
- No co?
- Rose, wszyscy wiedzą, że nie jesteś uprzejma.
Obrzuciłam ją moim najlepszym morderczym spojrzeniem, co skwitowała kolejnym wybuchem śmiechu. No tak, cóż, może powinnam dopracować mordercze spojrzenia, ale one naprawdę nie były łatwe, kiedy miało się oczy kota ze Shrek’a, uwierzcie.
Kiedy dostałyśmy wreszcie nasze jedzenie i nacieszyłyśmy się nim w przeciągu zaledwie kilku minut, ponownie podjęłyśmy temat rozpoczęty jeszcze w baraku wizażystów.
- Więc, Twoja przyjaciółka zacznie w tym roku studia, mimo, że Ciebie nie będzie?
Wzruszyłam ramionami.
- Szczerze? Nie mam pojęcia. Byłoby najlepiej, gdyby to zrobiła, ale Kaśka rzadko robi to, co jest uważane za słuszne – wyszczerzyłam zęby, bo to było tak prawdziwe, jeśli chodziło o moją BFF.
- A co z jej bratem? Ledwie o nim wspomniałaś. Z nim też się przyjaźnisz?
Spojrzałam w brązowe oczy Bianci, a następnie przeniosłam wzrok na malujący się za oknem widok na małą, paryską uliczkę.
W końcu westchnęłam.
- Nie wiem, czy można nazwać nas przyjaciółmi. Gdy byłam młodsza, był moim bogiem i moja miłość do niego nie miała granic. On w tym czasie traktował mnie jak drugą siostrę. W końcu oprzytomniałam i uświadomiłam sobie, jak niezręczny mógłby być związek z bratem przyjaciółki. Więc odpuściłam. Na moje nieszczęście, w tym czasie zaczęły mi rosnąć cycki i jego zainteresowanie mną, całkiem przypadkiem, stało się bardziej intensywne. Ale ja miałam już swoje zasady, więc go ignorowałam, szydziłam z niego. Do czasu moich 18 urodzin… - przerwałam.
Oparłam łokcie o stolik i schowałam twarz w dłoniach, przypominając sobie każdy szczegół tamtej nocy. Wciąż nie miałam pojęcia, dlaczego Bóg pokarał mnie zapamiętaniem wszystkich detali. Może jako ostrzeżenie.
Poczułam na przedramieniu ciepłą dłoń, jednak dopiero po chwili zdołałam spojrzeć na zaniepokojoną twarz Bianki.
- Hej, nie musisz mówić, jeśli nie chcesz.
Prychnęłam i ugryzłam wnętrze policzka.
- Po prostu… wstyd mi. To, co zrobiłam tamtej nocy, było żałosne.
- A co zrobiłaś?
Westchnęłam i pozwoliłam porwać się fali wspomnień.

Moja osiemnastka była wielkim wydarzeniem. Głównie dlatego, że byłam popularna w szkole i poza nią, byłam jedynaczką, a rodzice nigdy nie skąpili mi pieniędzy, pod warunkiem, że nie chciałam zmarnować ich na kompletne głupoty.
Tak więc był wynajęty lokal, kapela, jedzenie i oczywiście mnóstwo gości, z czego znałam zaledwie połowę.
Tańczyłam właśnie z jakimś kolesiem, którego imienia nie pamiętałam, kiedy poczułam silne ramiona owijające się wokół mojej talii. Zaskoczona, odwróciłam się, stając twarzą w twarz z uśmiechniętym Kubą. Nie wiem, czy to mój zamroczony absurdalną ilością alkoholu mózg był temu winien, czy to była rzeczywistość, ale Q wyglądał tak dobrze, jak jeszcze nigdy w jego 25-letnim życiu, w czarnych dżinsach, trampkach i flanelowej koszuli w czerwono-czarną kratę. Był niesamo-kurwa-wity. Więc kiedy powiedział „Chodź!”, poszłam za nim bez mrugnięcia okiem, nawet nie patrząc na pozostawionego na parkiecie nieznajomego.
Dosłownie frunęłam, kiedy zaczął prowadzić mnie za rękę do pokojów na piętrze. Szlag trafił moje zasady, byłam tak upojona wódką i euforią, że nawet nie byłabym w stanie przeliterować swojego imienia.
Weszłam z nim do apartamentu dla par i od razu usiadłam na łóżku, głównie dlatego, że moje stopy bardzo cierpiały w szpilkach. Patrzyłam na chłopaka wyczekująco, aż wreszcie się odezwał.
- Wiem, że prezenty zwykle daje się na początku imprezy, ale nie chciałem tego robić przy wszystkich, a poza tym, ciężko Cię dziś dorwać samą, więc…- odchrząknął i wyłamał palce. Był zdenerwowany, to było widać na pierwszy rzut oka. Już chciałam zapytać, czy wszystko ok, kiedy zrobił krok w stronę szafki i chwycił opartą o nią gitarę, którą wcześniej przeoczyłam.
Znałam to cudeńko doskonale, ponieważ to ja i Kaśka mu ją kupiłyśmy. Black Betty – piękny, lśniący, czarny akustyk, z wyrytymi maleńkimi znaczkami KR4Q, co znaczyło „Kaśka i Roza dla Kuby”.
Patrzyłam, coraz bardziej skonsternowana, jak chłopak przełożył pasek przez ramie i ułożył swoje eleganckie, długie palce na gryfie.
Odchrząknął ponownie, po czym mruknął tylko „To dla Ciebie” i jego dłonie zaczęły się poruszać, wydobywając z instrumentu kolejne takty łagodnej ballady. Gapiłam się na niego z otwartymi ustami. A gdy zaśpiewał pierwsze wersy, łzy napłynęły do moich oczu. W refrenie wymruczał chrapliwym tonem:
Noc
Noc słodka jak to miejsce
Za Twoim uchem2 ,
A ja musiałam przycisnąć dłoń do warg, żeby nie wydobył się z nich szloch i nie zbezcześcił tego cudu, którego doświadczałam.
Nie mogłam uwierzyć, że on, Jakub Rej, starszy brat mojej przyjaciółki, facet, w którym kochałam się przez pół życia i muzyczny fenomen, napisał dla mnie piosenkę. Dla mnie i o mnie. I o nas.


2 Taka moja dodatkowa, haiku-podobna pisanina. Cała rzecz tkwi w tym, że ukryłam tam swoje nazwisko, bo Noctia „Nox” Suavis, po łacinie, znaczy właśnie „Noc, Noc Słodka” :) sprytna Nox.


Wiedział, ile muzyka dla mnie znaczyła. To dzięki niej nasze mamy się poznały, na początku rywalizując ze sobą o miejsce pierwszej solistki w chórze, później przyjaźniąc się i przekazując tę przyjaźń na nas. To przez nią często wyrażałyśmy się z Kaśką, kiedy ona grała, a ja śpiewałam. To przez nią się w nim zakochałam, kiedy pierwszy raz po kryjomu wymknęłyśmy się z kilkoma dziewczynami, żeby podejrzeć próbę zespołu, którego był liderem.

I właśnie on napisał dla mnie piosenkę.
Wciąż pamiętam, jak piękny wtedy był.
Wraz z ostatnimi taktami zmusiłam się wreszcie do wzięcia szarpanego oddechu. Później, obserwując, jak w milczeniu odkłada Betty na swoje miejsce, postanowiłam pokazać mu, jak duże zrobił na mnie wrażenie.
Pamiętacie jednak, jak wspomniałam o tym, jak bardzo pijana byłam?
Cóż, okazało się, że byłam nawet bardziej.
Po pierwsze, gdy tylko podniosłam się z łóżka, świat zachwiał się w fasadach i nogi się pode mną ugięły, prawie posyłając mnie na ziemię.
Po drugie, kiedy Q złapał mnie, bym nie upadła, oplotłam jego szyję ramionami jak bluszczem.
Po trzecie, zaczęłam ciągnąć go do siebie, żeby go pocałować.
I po najgorsze, czwarte, wyznałam mu, jak bardzo byłam w nim zakochana, po czym, bezpardonowo, stwierdziłam, że chcę, żeby mnie przeleciał, „teraz, zaraz, już!”.
Chyba nigdy nie zapomnę szoku, jaki odmalował się na jego twarzy.
Potem powiedział, że nigdy nie myślał, że jestem typem laski, która chce przepieprzyć się z kimkolwiek będąc pod wpływem alkoholu. I to był koniec jednego z najbardziej idealnych momentów w moim życiu.
Cofnęłam się od niego jak oparzona, odbierając jego słowa jak policzek. Nic nie wiedział, choć ja też niczego nie wiedziałam.
Byłam rozemocjonowana, szczęśliwa, zła, obrażona i napalona.
Sprzedałam mu liścia i tak szybko, jak tylko mogłam, opuściłam pokój i zeszłam na dół, na parkiet, gdzie zabawa wciąż trwała w najlepsze.
Niestety, nie pomyślałam o tym, że mój makijaż jest pewnie rozmazany przez łzy, a całe moje ciało dygotało w cichej furii. Pierwszą osobą, która to zauważyła, na nieszczęście wszystkich, był Patryk, najlepszy kumpel Q. Zapytał, czy wszystko w porządku, a ja, niewiele myśląc, czy raczej wcale nie myśląc, rzuciłam się na niego, jak chwilę przedtem na Kubę.
Z tą różnicą, że Patryk mnie nie powstrzymał. Wręcz przeciwnie, kiedy nasze usta się złączyły, a języki splotły, jego dłonie szybko powędrowały na moją pupę, obleczoną jedynie w krótką, obcisłą czerwoną sukienkę, przyciągając mnie do jego twardniejącego penisa.
Przez te sekundy byliśmy sobą tak zajęci, że nie zwróciliśmy uwagi na ostrzegawcze warknięcie, które wybrzmiało za moimi plecami. A potem było już za późno.
Zostałam brutalnie oderwana od Patryka, który chwilę później dostał pierdolenie mocnego sierpowego, który posłał go na ziemię.
Sekundę później Q był na nim, wgniatając przyjaciela w posadzkę kolejnymi ciosami. Nie trwało to długo, zanim jacyś kolesie odciągnęli go i ta masakra się skończyła, jednak do tej pory twarz Patryka tonęła we krwi, a Q, przyciskając do piersi opuchniętą od uderzeń dłoń, obrzucił mnie zdegustowanym, wściekłym spojrzeniem, wyszarpnął się chłopakom, którzy go trzymali i wypadł z lokalu jak demon.
A ja…

- A ja zaczęłam beczeć jak głupia, Kaśka i kilka innych dziewczyn zabrały mnie do łazienki, gdzie przesiedziałam resztę imprezy – odetchnęłam głęboko, zmęczona opowieścią. – Dopiero po tygodniu porozmawiałam i z Patrykiem, i z Kubą. Przeprosiłam ich obu, no bo, cholera, zachowałam się jak idiotka i, cóż, Kuba do tej pory nie wybaczył Patrykowi, że chciał mnie wykorzystać po pijaku, wyrzucił go nawet z zespołu. Chociaż to była wyłącznie moja wina, to Q nie chciał słuchać. Przestaliśmy normalnie rozmawiać, aż do czasu, gdy moja mama… - przewróciłam oczami i zaczęłam wachlować się dłonią, żeby nie zacząć płakać, byłam w tych wspomnieniach tak głęboko. Ledwie zauważyłam, że lewą dłonią ściskam dłoń Bianci, jakby od tego zależało moje życie. Po kilku sekundach kontynuowałam.
- Kiedy tylko usłyszałam o mamie, natychmiast pobiegłam do Rejów. Nigdy nie szukałam pocieszenia u ojca, on był zawsze tym twardo stąpającym po ziemi, więc oni byli moim ratunkiem. Kiedy dotarłam do ich domu, okazało się, że Kaśka pojechała gdzieś z rodzicami i Q był sam. Widząc mój stan od razu przyciągnął mnie w uścisku, nie każąc nic mówić. On wiedział. Leżałam w jego pokoju, na jego łóżku, w jego ramionach, a on puszczał mi składanki naszych ulubionych zespołów, dopóki Kasia nie wróciła. Ale nawet wtedy mnie nie zostawił, czuwał cały czas. To on na pogrzebie trzymał mnie, żebym nie upadła, zostawił mnie dopiero wtedy, gdy go do tego zmusili – zaczęłam gryźć wargę, kiedy słone łzy popłynęły po moich policzkach. I nagle, momentalnie, moje serce przeszyła błyskawica. To był ból, tępe uczucie, z powodu braku obecności ludzi, których kochałam najbardziej na świecie, w moim życiu. Jakże prawdziwe były słowa, że najmocniej dostrzegamy wartość czegoś, kiedy to tracimy. Straciłam mamę, tatę i nie miałam przy sobie osób, które, poza wujkiem, uważałam za rodzinę. Czułam się, jakby ktoś odrąbał mi ręce i nogi, i kazał bez nich żyć.
Byłam taką sentymentalistką pod tą moją skorupą twardej, wyluzowanej laski. Jak jakiś małż, czy coś.
Bianca chyba wyczuła, że potrzebuję mojej chwili, ponieważ mi ją dała, ciągle trzymając mnie za rękę. Ta dziewczyna była wspaniała.
I spojrzała na mnie spod uniesionych ze zdziwienia, hebanowych brwi, kiedy zaczęłam się śmiać przez łzy.
- Obiecałam Q, że pewnego dnia wyprowadzę jego Juniora na spacer – wykrztusiłam w końcu, ocierając policzki i zarabiając kolejne zdezorientowane spojrzenie. Ogarnęłam się i wyjaśniłam:
- Tuż przed moim wyjazdem z Polski umówiliśmy się, że kiedyś go przelecę.
Słysząc to, Bianca najpierw otworzyła usta ze zdziwienia, a potem razem ze mną wybuchła śmiechem.
- Jesteście tacy popierdoleni.
Kiwnęłam głową, zgadzając się z nią całkowicie.
Po kilku minutach, które spędziłam głównie na bardzo, bardzo dokładnym opisywaniu wyglądu Q i pokazywaniu Biance jego zdjęć na moim telefonie, nadszedł czas, żeby wrócić do pracy.
Uregulowałyśmy rachunek, po raz ostatni uśmiechnęłyśmy się do naszego anielskiego kelnera i z obietnicą, że kiedyś na pewno wrócimy, skierowałyśmy się do wyjścia.
Będąc przy drzwiach, chwyciłam dziewczynę za rękę. Spojrzała na mnie zaciekawiona.
- Dziękuję, że mnie wysłuchałaś.
Uśmiechnęła się do mnie i pokręciła głową.
- Od tego są przyjaciele.
Odwzajemniłam uśmiech i poszłyśmy stawić czoła rzeczywistości.
I właśnie tak, niezamierzenie, zyskałam nowego członka rodziny. 





Autor:  Noctia „Nox” Suavis
Korekta: Blooooondi