ich dwóch... i ona.
Rozdział 7
„Brother”
-Jak to nie macie takiego
rozmiaru? To co, nagle wszystkim Francuzom stopy porosły do rozmiaru 111?
Miałam świadomość, że
krzyczę jak idiotka, ściągając na siebie uwagę przechodniów, gdy równie dobrze
mogłam dogadać się z gościem na spokojnie, ale po półtorej godziny, czyli odkąd
tylko przyjechałam do klubu, biegania, szukania wizażystom odpowiedniego
miejsca z dobrym oświetleniem, denerwowania się, że zaproszeni na tę część
sesji goście się nie zjawią, znoszenia śmiechu właściciela lokalu, kiedy
musiałam iść i poprosić go, żeby jeden ze zbyt „przyjaznych” kelnerów
zaprzestał prób wylania na moje piersi któregokolwiek z zamówionych drinków,
Fleur doznała oświecenia, że kiedy się poznali, jednym z elementów Laiderowego
stroju rockowego chłopca były czerwone Chuck’i Taylor’y, bo to je zobaczyła
pierwsze (nie pytajcie, dlaczego patrzyła na jego stopy, bo nie mam zielonego
pojęcia; może dlatego, że były takie wielkie; zresztą, dłonie też miał ogromne;
oczywiście wcale nie nasuwało mi to na myśl wniosku, że inne członki również na tak
mounteverestycznych rozmiarów, wcale). Był to szczegół tak zniewalająco
znaczący, że musiałam pójść i wyjaśnić, dlaczegóż to zmora mojej egzystencji
owych converse’ów na nogach nie ma.
W tym celu zmuszona byłam
obejść całą główną salę, która była naprawdę imponujących rozmiarów elipsą, z
długim barem po jednej stronie, balkonami i lożami VIPowskimi po drugiej i
sceną wielką jak stadion piłkarski, wszystko utrzymane w stylu hybrydy
XX-wiecznego burdelu i „Moulin Rouge”, a Laid, jak na złość, zapadł się pod
ziemię i mimo, że w klubie kręciła się około setka osób mojej ekipy i
pracowników, to nikt go nie widział.
Znużona i zirytowana,
przysiadłam na końcu sceny, na którą dostałam się tylko i wyłącznie dzięki
temu, że opanowałam skoki na duże wysokości, bo schodków nie znalazłam.
Siedząc tam, usłyszałam
podejrzane odgłosy dochodzące zza ciężkiej, bordowej kurtyny, więc, nie
zastanawiając się długo, ruszyłam tyłek, żeby to sprawdzić.
1 rozmiar
buta 46
I zgadnijcie, kogo
znalazłam.
Oczywiście, szanownego
Pana MacLennan’a, który w towarzystwie kilku kolesi, którzy chyba byli kapelą
mającą grać wieczorem, pił sobie Jack’a Daniels’a, beztrosko siedząc na
podłodze, na której znajdowały się pewnie miliony kurzowych odcisków butów,
które zapewne wręcz idealnie odbiły się na jego wbitym w czarne, poprzecierane
Levi’sy tyłku (chyba nie muszę dodawać, że był już po charakteryzacji i miał
pozować, wyglądając jak w tej chwili? Nie muszę? Świetnie.)
Stałam w przejściu kilka
sekund, odliczając w głowie od 20 do 0, mając nadzieję, że się uspokoję.
Skończyło się na tym, że
wkurwiłam się również na te cyferki.
A potem przystąpiłam do
akcji, spuszczając moją wewnętrzna sukę z łańcucha, czego nie robiłam już od
kilku dobrych miesięcy, przez co można było się nabrać na moją powłokę
grzecznej dziewczynki.
Pff, hello? Nie byłam
grzeczna.
- MacLennan! –
szczeknęłam, zwracając na siebie uwagę sześciu lekko podpitych facetów i
poczułam istną falę testosteronu skierowaną w moją stronę. Czułam na sobie
dotyk ich spojrzeń. Z tym, że pięć z nich po kilku sekundach zapewne rozebrało
mnie z ciuchów (albo przynajmniej takie miałam wrażenie; wpadłam na to, kiedy
jeden z kolesi w sugestywny sposób oblizał usta, bleh;), natomiast jedno…
Auć.
Moja suka warknęła we
mnie, odpowiadając na wyzwanie rzucane przez jego niebieskie oczy.
- Malinowski… - jego głos
brzmiał tak, jak wyobrażałam sobie, że mogłyby brzmieć takie rzeczy jak biała
czekolada, gdyby miały głos; oszałamia-kurwa-jąco. - Zaczęłaś tak za mną latać,
że mam wrażenie, że uzależniłaś się od mojego widoku.
Skomentował to krótki i
chrapliwy wybuch śmiechu reszty towarzystwa, ponieważ, cóż, zapewne tacy faceci
jak oni, a muszę przyznać, że poza Oblizującym Się Gościem, żaden z nich nie
wyglądał jakoś strasznie gorzej od Laider’a (choć, tfu, nienawidzę tego
przyznawać, żaden nie wyglądał też tak dobrze jak on, w jeansach, czarnej
podkoszulce, z flanelową koszulką owiniętą wokół wąskich bioder i tym
artystycznym pieprz-mnie bałaganem na głowie), byli przyzwyczajeni do
traktowania kobiet jako istot podrzędnych, żyjących, by padać im do stóp i
wzdychać z uwielbieniem.
„Cóż” – powiedziałam
spojrzeniem każdemu z osobna i wszystkim
razem. – „Trafiliście na złą osobę, skarbeczki.”
A później mój ciskający
gromy wzrok skupił się na tym jednym i jedynym.
- Nie będę nawet
komentować, jak bardzo rani moje oczy patrzenie na Ciebie tak długo – bip,
biiip, kłamstwo. Pieprzyć to. – Ale tak się składa, że radziłabym Ci przestać
szczekać, bo mogę Ci narobić niemałych problemów. Albo Twojej drogiej
narzeczonej. Chyba nie chciałbyś, żeby sesja została odwołana dlatego, że nie
wiedziałeś, kiedy się zamknąć?
Szczerze? Blefowałam.
Koniec końców to on był jako takim zleceniodawcą, co znaczyło, że ma nade mną
władzę. Ale z drugiej strony, jako nadzorcy całego tego chaosu, należał mi się
szefowski szacunek od każdego pracującego w ekipie, co wujek oznajmił wszystkim
oficjalnie, a dotyczyło to również Laider’a.
Albo to, albo stwierdził,
że jestem naprawdę szaloną zdzirą, bo prychnął.
- Nie wiedziałem, że
Poleczka może być taka sprytna. Wygrałaś – oznajmił, tym razem przy akompaniamencie
szyderczych wyć kolegów i uniósł ręce w poddańczym geście. Moje wargi wykrzywił
uśmieszek triumfu.
- Przyszłam tutaj tylko
dlatego, że dowiedziałam się, że pamiętnego dnia poznania miałeś na sobie
czerwone converse’y. A dziś masz czarne. Według Fleur to nie do przyjęcia i
pyta, dlaczego, do cholery, nie masz tych pieprzonych butów na sobie.
Wyszczerzył zęby, chociaż
nie wydawało mi się, żebym powiedziała coś śmiesznego.
- To niemożliwe.
Zamrugałam kilka razy, zapewne wyglądając przy
tym na upośledzoną umysłowo.
- Słucham?
- Fleur na pewno tak nie
powiedziała. Ona nie klnie.
Po tym jakże ulepszającym
świat oświadczeniu wypuściłam z siebie drżący oddech, podeszłam do krzesełka,
na którym stała whiskey, pociągnęłam łyk z gwinta i powiedziałam, robiąc przerwy
między wyrazami, lub nawet sylabizując:
- Gówno. Mnie. Obchodzą.
Pierdolone. Nawyki. Fleur. Powiedziała, że masz mieć czerwone trampki, więc je
kurwa będziesz miał, choćbym miała je sprowadzić z Chin! Bo ta sesja obchodzi
najwidoczniej tylko ją i to ona jest osobą, która ma jaja w waszym pieprzonym
związku! – wzięłam kolejny oddech, żeby oczyścić gardło z chrypki. – Masz
kwadrans, żeby wizażyści i styliści jeszcze raz Cię ogarnęli. Ja załatwię te
kretyńskie trampki.
Z tym oświadczeniem na
ustach, nie zwracając już na nic uwagi, odmówiłam się i skierowałam do wyjścia.
W przejściu usłyszałam
jeszcze głos jednego z muzyków:
- Cholera, lubię takie
dominujące laski. Mam przez nią wzwód.
Z mimowolnym uśmiechem na
ustach dopisałam sobie kolejny mentalny punkt w walce Roza versus Laider,
zeskoczyłam ze sceny i wyszłam przed klub, mając nadzieję, że będzie tam więcej
spokoju niż w środku.
Po drodze zahaczyłam
jeszcze o garderobę łamane na pokój stylistów, żeby dowiedzieć się, jaki
rozmiar buta nosi pomiot diabła.
Wygooglowałam szybko numer
najbliższego sklepu z obuwiem i zadzwoniłam. Potem musiałam zadzwonić do
kolejnego, następnego i jeszcze trzech, i tym oto sposobem skończyłam krzycząc
na Bogu ducha winnego sprzedawcę, który poinformował mnie, że w ich sklepie
również nie mają czerwonych Taylor’ów w tak dużym rozmiarze.
Pieprzony
wielkostopy. Czy on robi te buty na
zamówienie?
Została mi ostatnia opcja.
Szybko znalazłam numer i
nacisnęłam zieloną słuchawkę.
- Tak, Roza?
- Wujku, mam problem –
powiedziałam i wyjaśniłam mu całą sytuację, pomijając epizod za sceną.
- Ok, skarbie, załatwię
to. Będę za jakieś 20 minut.
- Jasne, dzięki.
Potem wujek zapytał mnie,
czy pod jego nieobecność wszystkie przygotowania idą bez problemów, czy daję
radę i czy sprzęt już dotarł.
Odpowiedziałam, że
wszystko dla niego jest już rozstawione, Fleur jest już prawie gotowa, Laider,
poza butami, również, podobnie reszta ekipy i że czekamy tylko na znajomych
narzeczonych i na niego.
- Moja zdolna dziewczynka.
Wiedziałem, że dasz sobie radę.
Westchnęłam. Miło było
słyszeć słowa, których ojciec tak bardzo mi skąpił. Moje serce mimowolnie
potknęło się na wspomnienie o rodzicach. Nie miałam jednak czasu na rozczulanie
się nad sobą.
- Dzięki, wujku. Muszę
lecieć. Widzimy się niedługo.
- Pewnie, na razie.
- Pa.
Nacisnęłam przycisk
kończący połączenie i stanęłam na chodniku, twarzą do wejścia, zwieszając
ramiona.
Nie spodziewałam się, że
ta praca będzie aż tak wyczerpująca. Trzymałam jednak pieczę nad grupą
kilkudziesięciu osób, którzy, mimo, że zorganizowani i dotarci ze sobą, biegali
do mnie z różnego rodzaju pytaniami, skargami i zadaniami, musząc uzyskać ode
mnie zgodę prawie na wszystko. Do tej pory to wujek był tym stojącym na czele.
Jednak, kiedy przyjął mnie do pracy, przejęłam jego funkcję i wcale nie dziwię
się, że oddał ją tak chętnie, skupiając się wyłącznie na zdjęciach.
Po raz kolejny zdumiałam
się w duchu, jak dużo Fleur (widzieliście przecież „zaangażowanie” jej
chłopaka) poświęca czasu, energii i pieniędzy wyłącznie na to, by na starość
mieć pamiątkę po życiu, którego i tak doświadczy i po facecie, przy boku
którego chce umrzeć.
Mimo, że w pewien sposób
było to słodkie i romantyczne, dla mnie była to jednocześnie gruba przesada.
Ale co ja,
małomiasteczkowa dziewczyna, mogłam wiedzieć o życiu uznanych osobistości?
Poza tym, dzięki temu
miałam naprawdę niewyobrażalnie dobre zarobki jak na kogoś, kto dopiero
skończył liceum.
Westchnęłam,
próbując odegnać od siebie te myśli, po czym zrobiłam komórką zdjęcie frontowej
ściany klubu, z ogromnym, czerwonym i błyszczącym napisem „Septième ciel”2 na niej, żeby móc wysłać mojej cierpiącej z
powodu braku informacji przyjaciółce fotorelację z mojej nowej pracy i nowego
życia.
2 septième ciel – (fr.) siódme niebo;
∞
Znów siedziałam na scenie,
tym razem z telefonem w dłoni, którego używałam jako notatnika. Mój palec
przesuwał się po kolejnych wypisanych punktach:
1.
Fleur – jest;
2.
Diabelskie nasienie – jest;
3.
Czerwone Taylor’y – są;
4.
Wujek – jest;
5.
Klub wyglądający na odpowiednio użytkowany
– jest;
6.
Sztuczny tłum – jest;
7.
Kapela (dla lepszego klimatu podczas sesji)
– jest;
8.
Melisa dla mnie – jest;
9.
BFF alias Bianca – jest;
10. Wszyscy
zaproszeni goście – brak;
Cóż, w punkcie dziesiątym
mogłam napisać „zrobione w 99%”. A to dlatego, że prawie wszyscy znajomi,
których Perfekcyjna Parka (w myślach nazywałam ich „Peppa”; wiecie, jak ta
świnka z bajki?... Nieważne…3) chciała widzieć dzisiejszego
wieczoru, czyli łącznie około 30 osób, się pojawili. Prawie wszyscy, ponieważ,
kiedy myślałam, że już wszystko gotowe i możemy zaczynać, poinformowano mnie,
że brakuje faceta, którego Laider nazywa swoim bratem (byłam przekonana, że nie
miał rodzeństwa) i musieliśmy na owego Kopciuszka czekać.
Właśnie dlatego
potrzebowałam melisy.
3 heh,
znacie ją? jestem
dziwna chyba ;___; ale dodać blond włosy i wychodzi Fleur hueheuehueh / wgl to
chodzi o to, że pierwsze dwie litery z obu wyrazów tworzą taki zbitek: Pepa;
dodajesz jedno „p” i voila!
I dlatego też
potrzebowałam Bianci – żeby wypić napar, a nie cisnąć go w twarz pewnego
Brytyjczyka.
Ugh.
Ten facet podnosił mi
ciśnienie jak nikt inny. I chociaż już kilka razy zastanawiałam się, czemu tak
na niego reaguję, to wciąż nie wymyśliłam satysfakcjonującej odpowiedzi.
Wpadłam więc do
pomieszczenia, gdzie Bianca i kilka innych dziewczyn pilnowały makijażu modeli
i zapytałam ją o to.
Usłyszałam rozsądnie
brzmiącą odpowiedź, że to z powodu nadmiaru stresu. Nagle spadła na mnie duża
odpowiedzialność i rozładowywałam się na Laidzie.
Kaśka, do której zadzwoniłam
natychmiast po tym, jak wyszłam od Bianci i po przeprowadzeniu z nią
co-jest-ze-mną-nie-tak rozmowy, stwierdziła, że to dlatego, że jest tak
seksowny (tak, zdążyła go już wygooglować, jakiś milion razy), a ja nie mogłam
go zaliczyć.
Szczerze mówiąc, nie
wiedziałam, która z nich była bliżej prawdy.
Z tych cudownych jak
spleśniałe naleśniki rozmyślań wyrwał mnie hałas, wywołany zamieszaniem przy
wejściu.
Natychmiast poderwałam
tyłek i pobiegłam, lub też przecisnęłam się slalomem, przez tłum ludzi, aby
sprawdzić, czy moje modły zostały wysłuchane i ostatni z gości właśnie dotarł.
I w rzeczy samej, dotarł.
A ja tak się na niego
zagapiłam, że potknęłam się o stopę jednej z przyjaciółek Fleur i przed
runięciem jak długa uratowało mnie gorączkowe młócenie ramionami, które
oczywiście zwróciło uwagę każdego, kto miał mnie w zasięgu wzroku, w tym Laid’a
i jego towarzysza. Oczywiście nikt nie zawiódł i wszyscy parsknęli śmiechem.
Jeden koleś nawet wypuścił nosem colę, którą pił.
Powiem tylko tyle: nie
była to rzecz, której chcielibyście doświadczyć, a już stanowczo nie wtedy,
kiedy wokół was stały ludzkie wersje bogów olimpijskich.
Oh, chyba wcześniej
zapomniałam dodać, że przyjaciółmi Peppy byli sami modele, aktorzy,
piosenkarze, sportowcy i inni celebryci, z zaledwie garstką „normalnych” osób,
a wszyscy wyglądali jakby dopiero zeszli z czerwonego dywanu.
I nagle ja, prawie rozkładam się na parkiecie
w mojej dziwnej koszulce za 15 złotych.
Moment życia.
Chciałam się ewakuować w
trybie natychmiastowym, nie chcąc pozwolić mojej dumie na zbyt wielkie
cierpienie, kiedy usłyszałam głos, którego nie mogłam pomylić z innym
dźwiękiem. Zapewne będzie się on pojawiał w moich koszmarach w wieku 70 lat.
- Malinowski!
Cholera, cholera, cholera.
Czy ja naprawdę myślałam,
że on mi odpuści? Po tym, jak upokorzyłam go wcześniej przy innych facetach?
Zacisnęłam dłonie w
pięści, prawie przebijając paznokciami skórę do krwi i wymusiłam uśmiech, z
wyprostowanymi plecami ruszając przed siebie, choć Bóg wie, że to była taka
sama przyjemność, jakby mordowali szczeniaczki na moich oczach.
- MacLennan… - przywitałam
się, czując, jak jego oczy śmieją się ze mnie, choć uśmiech formujący jego usta
był całkowicie uprzejmy, jakbym go nie znała, pomyślałabym, że wręcz przyjazny.
- Stary – zwrócił się do
przyjaciela.- To jest właśnie moja
szefowa, mózg całego tego przedstawienia wymyślonego przez moją narzeczoną i
kobieta, która bardzo lubi władzę wynikającą z bycia… - rzucił na mnie okiem i
przysięgam na wszystko, co chcecie, że widziałam diabelskie płomyczki tańczące
w jego lodowych tęczówkach. - … nade mną.
Obaj mężczyźni roześmiali
się, a ja przygryzłam wnętrze policzka, nakazując sobie spokój. Przecież nie
tylko on wiedział, jak używać języka.
- Z całą pewnością taki
obrót spraw Ci pasuje, jestem pewna, że przyzwyczaiłeś się do bycia na dole.
Tak jak mówiłam, wszyscy wiedzą, kto ma prawdziwe jaja w Twoim związku –
palnęłam, unosząc brew i krzyżując ręce na piersiach, przez co niechcący
ściągnęłam w to miejsce wzrok obu facetów. Momentalnie opuściłam ramiona i
odchrząknęłam.
- Już wiem, dlaczego tak
bardzo chciałeś, żebym ją poznał, bracie. Chyba nigdy nie trafiliśmy na nikogo,
kto potrafiłby tak skutecznie zamknąć Twoje pieprzone usta – zaśmiał się
czarnowłosy, waląc Laider’a pięścią w biceps.
Miałam nadzieję, że to
było mocne uderzenie.
Uśmiechnęłam się słodko.
Koleś był uroczy, ze swoim chłopięcym uśmiechem, bałaganem na głowie i
moczącym-majtki akcentem, który brzmiał na hiszpański, albo coś w tym stylu.
Miał wygląd miliona dolców i dałabym sobie rękę uciąć, że podobnie jak Laid,
był modelem.
Stwierdziłam więc, że
warto się postarać.
Tryb „Miła Roza” –
uruchomiony.
- Dziękuję, że mnie
doceniasz. Ludzie stąd zwykle patrzą na mnie dziwnie, kiedy pyskuję do
Perfekcyjnego Chłopca. Może się boją, że się rozpłacze… - ironizowałam. Nie
wińcie mnie! Czy to dziwne, że chciałam zatrzeć niezgrabne pierwsze wrażenie i
wypaść lepiej w oczach tego boga o hebanowych włosach?
Zanim jednak on zdążył
odpowiedzieć, wciął się Laid.
- A może zastanawiają się,
jak daleko sięgnie cierpliwość tego „Perfekcyjnego Chłopca” – słyszałam te
cudzysłowie w jego głosie, uwierzcie. – zanim Cię spierze i poprosi Leona, żeby
Cię wykopał?
Kiedy to mówił, cała jego
postawa się zmieniła.
Jego ramiona były sztywno
wyprostowane, dłonie zaciskały się i rozluźniały, jakby tylko czekały, by
dostać coś (w domyśle kogoś) do zgniecenia. Brodę miał uniesioną o kilka cali w
górę, ściągnięte usta…
Ale najgorsze i najlepsze
jednocześnie były jego oczy.
Same w sobie hipnotyzowały
i każdy natychmiast zwracał na nie uwagę. Patrząc w nie czuło się, jakby prąd
przebiegał po ciele. Tym razem były tak nieprzeniknione i tak blade, wręcz
szare, że miałam ochotę, nie, nie ochotę, przymus, by cofnąć wszystko, co
powiedziałam, przeprosić, sprawić, by to spojrzenie znów zapłonęło elektrycznym
blaskiem.
Schyliłam nieco głowę i…
- Hej, chyba zrobiło się
trochę za poważnie. Stary… - czarnowłosy położył dłoń na ramieniu Laider’a,
który wciąż nie odrywał ode mnie wzroku. – Chłopie, zabierasz mi mój moment na zrobienie
oszałamiającego wrażenia – powiedział zbolałym tonem obrażonego pięciolatka i
zaśmiał się krótko. To przełamało zaklęcie między mną a Królem Śniegu.
Mężczyźni spojrzeli na
siebie i wymienili uśmiechy.
- Racja, sorry, bracie.
Pozwól, że Cię przedstawię. Mali…Ekhem… Rozalia – wykrztusił Laid, robiąc cuda
z „r” w moim imieniu i wymawiając angielskie „o”, więc wyszło mu coś w stylu
„Rrrhołzalia”. To był chyba powód, dla którego zawsze wołał mnie po nazwisku. –
To jest Lirico Navarro del Moral, znany wszystkim jako Rico. Bracie, to jest
Rozalia – znów to samo; walczyłam, żeby się nie zaśmiać. – Malinowski.
Bratanica Leona. Nie wiem, jak mówią na nią przyjaciele, bo ciężko mnie do nich
zaliczyć -skwitował z krzywym uśmiechem,
kiedy ja wymieniłam uścisk dłoni z Rico.
- Roza, Rosa, Rose… jak Ci
wygodnie – powiedziałam, kiedy on przycisnął usta do wierzchu mojej dłoni. Były
mięciutkie jak poduszeczki pod stopami kota i zostawiły wilgotny ślad na mojej
skórze. Milutko. – A Ty nazywasz się liryczny i… moralny?4 – w
liceum byłam dobra z hiszpańskiego i te słowa wydały mi się znajome, ale kilka
miesięcy bez używania go i człowiek wychodzi z wprawy.
Podobnie było ze
skończeniem z codziennymi treningami – moje ciało i tłuszczyk na brzuchu, udach
i tyłku tylko to potwierdzały. Jeśli z czymś kończymy, to musimy liczyć się z
konsekwencjami.
- Taak, właśnie dlatego
używam nazwiska Rico Navarro, pozbywając się tych niezręcznych części – zaśmiał
się. – Chociaż moje nazwisko to pikuś przy Twoim, co, bracie? – zapytał, szczerząc
bielutkie zęby do Laider’a.
Uniosłam brew, nie łapiąc
żartu. Co było nie tak z nazwiskiem Laid’a, poza tym, ze należało do Laid’a?
Konsternacja na mojej
twarzy musiała być widoczna, ponieważ niebieskooki wygiął usta w kolejnym
krzywym uśmiechu, których chyba miał cały arsenał i wzruszył ramionami.
- Wątpię, że ona zna
irlandzki na tyle dobrze, żeby to zrozumieć – wyjaśnił, po czym obaj spojrzeli
na mnie i to była moja kolej na wzruszenie ramionami.
- Szczerze mówiąc, nie
znam po irlandzku ani słowa. Uczyłam się tylko angielskiego, hiszpańskiego i
niemieckiego.
- Mówisz w trzech
językach? – uniesione brwi Rico świadczyły o tym, pod jakim wrażeniem był.
4 lirico
– (hiszp.) liryczny; moral – (hiszp..) moralny; kocham wymyślać takie nazwiska,
zobaczycie jeszcze potem :D
- Mówię biegle tylko po
angielsku i polsku, po hiszpańsku i niemiecku dogadam się, ale bardzo na siłę i
raczej tylko podstawowe rozmówki.
- Czekaj… Po polsku? –
wydawał się być zdziwiony i jego nos zmarszczył się w zdecydowanie słodki
sposób. Zachichotałam na ten widok.
- Cóż, tak. Jestem Polką.
Nie widać? – zapytałam drwiąco, wskazując na swoją koszulkę5.
Rico zaczął czytać napis
nadrukowany na niej, kiedy Laid walnął go otwartą dłonią w tył głowy. Widać
chłopcy lubili przemoc, naprawdę, naprawdę brutalną.
- Przecież nazywałem ją
przy Tobie „Poleczką”. Kogo miałbym tak nazywać? Chinkę? – zarechotał, a Rico
obrzucił go takim spojrzeniem, jakim ja wyobrażałam sobie, że obrzucam Fleur.
Byłam tak zaskoczona i
oczarowana tym, w jak swobodny sposób zachowują się razem i zmuszona do
ignorowania ich bolesnej wręcz atrakcyjności, żeby nie przegrzać mózgu, że nie
zwróciłam uwagi na to, że Laid przyznał się do rozmawiania o mnie. Minus dla
mnie.
- Pieprz się, irlandzki
psie.
Laider zaszczekał w
odpowiedzi, a ja ukryłam twarz w dłoniach.
A ja myślałam, że to ze
mną jest coś nie tak. No bo, serio? Szczekanie? Koleś, który kilka minut
wcześniej prawie zmusił mnie, bym przed nim uklękła, samym tylko spojrzeniem?
Chcąc odwrócić od tego
moją uwagę, odezwałam się do Rico.
- W końcu nie powiedziałeś
mi, co znaczy jego nazwisko – skinęłam głową w stronę Laid’a, któremu od razu
zrzędła mina. Natomiast twarz Hiszpana rozjaśniła się w triumfie.
- Cóż, Laidy…
Zanim zdążył wypowiedzieć
kolejne słowo, wybuchłam śmiechem tak głośnym, że oczywiście zaowocował
zebraniem dziwnych spojrzeń nie tylko od moich rozmówców, ale też od osób
stojących w pobliżu.
5 dla
tych, którzy zapomnieli – Roza wciąż ma na sobie koszulkę z napisem „I’m Pole,
what’s your superpower?” :)
- No co?
- Nazwałeś go panienką?6
Teraz Rico także się
roześmiał.
- Nie, to było raczej jak
Laidy z „i” pomiędzy „a” i „d”, chociaż strzelam, że panienka też byłaby dobra…
- Laid pchnął go mocno w bok, nie pozwalając skończyć zdania.
Jak mówiłam, tyle, tyyyle
przemocy.
- Pieprz się, hiszpańska
suko – warknął, ale na jego ustach też błąkał się uśmiech. Najwidoczniej Rico
był jedną z niewielu osób, które robiły z Laider’a człowieka, krusząc jego zwykłą powłokę Króla Śniegu.
A Lirico wciąż rechotał
jak naćpany, trzymając się za brzuch.
Laider wywrócił na to
oczami i zwrócił się do mnie.
- Dobra, w końcu i tak byś
się dowiedziała. Po irlandzku MacLennan znaczy dosłownie syn kochanka i
naprawdę chcę wierzyć, że Laider pochodzi od słowa láidir, co znaczy silny, a nie od laid, bo wtedy moi rodzice okazaliby się bardzo okrutni7.
- Znając Twoją mamę, to
stanowczo chodzi o „laid”, stary. Wybacz, że niszczę Twoje złudzenia – prychnął
Rico, z oczami czerwonymi od łez śmiechu.
Laider zachichotał.
- Pewnie masz rację.
- No, ale powiedz, Rosa –
odezwał się do mnie Rico, decydując się na hiszpańską wersję mojego imienia. –
Czy imię Laid nie brzmi lepiej niż Lirico?
6 chodzi
o to, że lady (ang. pani, dama, w
slangu: panienka) czyta się tak samo jak Laidy, co jest ksywką Laider’a
wymyśloną przez Rico :)
7 jak
wspomniałam wcześniej, kocham wymyślać swoje nazwiska, więc, tak... Imię Laider
powstało od słowa láidir, ale kiedy
zaczęłam stosować zdrobnienie Laid, cóż.. chyba wszystkie się zgodzimy, że Laid
jest dobry do tego, żeby go kłaść ( PS kłaść w slangu znaczy pieprzyć, hueh ♥);
(ang. laid – forma przeszła
czasownika lay – kłaść, położyć);
natomiast MacLennan, jak zostało już wyjaśnione, pochodzi od irlandzkich słów „mac” (często zauważacie je w nazwiskach,
prawda?) co znaczy dosłownie „syn” i „lennan”,
czyli kochanek, ukochany;
I dodatkowo MacLennan niż
Moral? Kurwa, przynajmniej wszyscy wiedzą, co z Ciebie za pojeb, bracie, a ja
muszę się tłumaczyć, że ani nie jestem delikatny, ani romantyczny, a już tym
bardziej nie moralny – mina Lirico wyrażała taki ból, smutek i przygnębienie z
powodu tego, że jego przyjaciel miał bardziej sugestywne nazwisko, że razem z
Laider’em parsknęliśmy śmiechem, nieświadomie przysuwając się do siebie.
Dopiero, kiedy zwróciliśmy
się do siebie twarzami i dostrzegliśmy, jak mała odległość nas dzieli, dopiero
wtedy dotarło do nas, że już od kilku minut rozmawiamy i śmiejemy się razem,
nie próbując się zabić słowami.
To było… dziwne.
I odrobine niepokojące.
Zanim jednak zdążyłam
pogrążyć się w zupełnie niezdrowych rozmyślaniach na ten temat, między nas
weszła Fleur, przytulając się do boku swojego narzeczonego.
- Czy wy nie powinniście
brać się do pracy, leniuchy? - zapytała
kokieteryjnie, chociaż nie mam pojęcia, kogo chciała kokietować.
Jednak, chcąc, nie chcąc,
musiałam przyznać jej rację. Powinniśmy
pracować.
Więc powiedziałam to
głośno, starając się ponownie wejść w rolę szefowej.
- Wy idźcie do reszty, a
ja zaprowadzę Lirico… – wymyśliłam sobie, że będę nazywać go pełnym imieniem;
uwielbiałam denerwować ludzi. - … do charakteryzatorów, żeby szybko go ogarnęli
i wkrótce zaczynamy.
Fleur skinęła głową,
zgadzając się ze mną, o dziwo, bez żadnych dodatkowych sprzeciwów i zaczęła
ciągnąć Laider’a za rękę w stronę, z której przyszła. Ten rzucił nam ostatnie
spojrzenie i odszedł za nią.
Ja natomiast uśmiechnęłam
się do Rico, ignorując dziwne uczucie kiełkujące w moim brzuchu. Wmówiłam
sobie, że to tylko jakaś zgaga, albo coś. Odmówiłam zastanawiania się nad tym,
co to naprawdę mogło być.
- Chodźmy zrobić Cię na
bóstwo – powiedziałam w zamian.
Odpowiedział mi
zniewalającym uśmiechem i sugestywnym uniesieniem brwi.
- Rób ze mną, co tylko
chcesz, szefowo.
Zaśmiałam się i chwyciłam
chłopaka za rękę, zdeterminowana, żeby wypchnąć z myśli miękczące-kolana
spojrzenie, które otrzymałam od faceta, który w tym samym momencie trzymał dłoń
swojej Królowej Śniegu.
Autor: Noctia "Nox" Suavis
Korekta: Blooooondi